z montanity lapiemy bezposredni autobus do mancory. wspaniale, nie trzeba bladzic na przejsciu granicznym w thumbes, ktore jest jednym z najmniej ciekawych miejsc jakie do te pory widzialam. na przystanku poznajemy gosci z izreale i argentyny, zatem jest razniej i powiem wam, calkiem przyjemniacko :]
jedziemy noca, autobus zapelniony tylko do polowy, co umozliwilo zajmowanie po dwa miejsca na osobe, co w praktyce oznacza spanie w pozycji w pol lezacej, a nie w pol siedzacej jak bywalo dotychczas.
syla nie spi, oglada trzy czesci szklanej pulaki, jednym ciagiem jak za starych dobrych lat. bez glosu, ale to niewazne. kazdy szanujacy sie kinomaniak zna dialogi na pamiec.
granice przekraczamy bezurozowo.
do mancory docieramy nad ranem, przed wschodem slonca. standardowo zamieszanie, garstka taksiarzy przekrzykuje sie wzajemnie z nadzieja zdobycia klientow.
niech im bedzie, wsiadamy to jednej z nich. znalezienie hostelu trwalo dosc dlugo bo prawie godzine. ale oplacalo sie szukac. smiem twierdzic, ze nasze mancorowe wloscia byly najlepsze w okolicach, a cena odziwo bardzo niska. zatem mamy swoj piekny klimatyczny hostelik z ogromnym drewnianym tarasem, slomianym dachem i bujanymi fotelami. zaraz przy plazy, z widokiem na ocean. czyz zycie nie jest wspaniale?
w mancorze spedzamy caly tydzien. poznajemy ludzi, plazujemy, zajadamy sie rybami i owocami morza. czas plynie wolno, wszystko jest tranquilo. fakt faktem nie trafiamy na sezon wiec i ludzi mniej, ale to akurat nam nie przeszkadza. dlugie spacery po szerokich, piaszczystych plazach wlasnie są tym, czego akurat potrzebujemy. a jakie fale??!? ogroooomne!
spotykamy znajomych z la paz, urugwajczyka Nacho i argentyczyka Claudio. swiat jest maly, ale przeciez kazdy o tym wie. chlopaki to artezano pelna geba, ucza nas swoich jubilerskich sztuczek. spedzamy czas razem, dziegramy pierscionki, bransoletki i inne pieknosci. i tak mija dzien, za dniem...
w miedzyczasie zlapalam powazna infekcje z powodu ukaszenia komara, albo jakiegos tam robala. podejrzewam, ze to dzielo malej kolumbijskiej 'puty' z parku tayrona.
koniec koncow nie obylo sie bez zastrzykow dozylnych i wizyt w klinice.
ale wciaz zyje, reka nie odpadla...
i stalo sie
dzien przed wyjazdem do limy narodzilo sie wielkie pragnienie powrotu do ameryki poludniowej jeszcze w tym roku. szybko zalatwic sprawy w polsce, wziac dziekanke na studiach, kupic tani bilet w jedna strone i sprobowac szczescie tu, na latynoskiej ziemi. zawsze bylam wierna swojej intuicji, i tym razem poslusznie wykonam jej chcenie.
wracam :)))))))