Geoblog.pl    pograbisz    Podróże    ameryka poludniowa 2009-2010    finisz, finiszing, a moze fiszing?
Zwiń mapę
2009
19
wrz

finisz, finiszing, a moze fiszing?

 
Peru
Peru, Lima
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22837 km
 
ostatni przystanek naszej podróży. Lima, stolica Peru.

i takim to oto sposobem zatoczylysmy wielkie kolo na mapie ameryki poludniowej. dokladnie 3 miesiace temu wyladowalysmy na plycie lotniska i postawilysmy swoje europejskie stopy na latynoskiej ziemi.

Lima, 9-cio milionowe miasto kontrastow, juz po raz trzeci gosci nas w swych (nie)skromnych prograch. ostatnio nie bylo czasu, dzis jest zupelnie inaczej. ogranicza nas wylacznie termin lotu ( ktory swoja droga zawsze mozna przegapic;))
zatem mamy 4 dni, a dwa weekendu, na penetracje tlustych zakatkow stolicy Peru.
startujemy!

nasz hostel o nazwie europa miesci sie w samym cetrum starego miasta. nie wiem, czy to trafne okreslenie, bo miasto takich gabarytow ma pewnie cetrow o wiele wiecej niz jedno, nie mniej przyjmijmy, ze nasza noclegownia miescila sie w tym najbardziej centralnym centrum.

mala dygresja (uwielbiam dygresje)
pamietacie film 'lsnienie'? na podstawie ksiazki kinga, a rezyserii kubrica? kojarzycie malego chlopca jadacego na dzieciecym rowerku po korytarzach psychodelicznego hostelu? kojarzycie kolor scian, uklad korytarzy, pustke i specyficzny chlod, jaki tam panowal? jesli tak, to uwaga - hostel europa jest ludzaco podobny do tego filmowego:)
(a jesli nie pamietacie, to nie mamy o czym gadac;))

pierwsza noc, a wlasciwie wieczor... siedze na lozku, rozgladam sie wokolo, chwila zamyslenia i komentarz:
- syla, kojarzysz lsnienie kubrica?
s: - noooo
p: bo to miejsce jest ludzaco...
s: ....podobne! dokladnie to samo chcialam powiedziec!

jak sie okazuje, 3 miesiace wspolnej wloczegi zbliza ludzi. w naszym wypadku sprawy posunely sie jeszcze dalej - zaczelysmy podobnie myslec, do tego stopnia, ze jedna konczy zdanie drugiej; wrecz wyciaga slowa z ust.

s: to ja ide poszukac lazienki (syla wychodzi z pokoju)
p: tylko uwazaj na rowerzyste! dodaje zlosliwie sasasa

no mowie wam jakiego mialysmy pietra wychodzac z pokoju hehe
(koniec dygresji)

wracajac do kolezanki limy
wieczorem wychodzimy na miasto. zaraz kolo naszego shizowego hostelu znajdujemy przyjemna mala restauracje. jedyny nieprzyjemny element to pani kucharko-kelnerka, zdecydowanie niezadowolona z powodu naszej wizyty i checi wydania pieniedzy wlasnie u niej :) no bo jak smiemy cos jesc akurat w momencie kiedy ona oglada scooby doo, haha bezcenne. ok, nasz glod jest wiekszy nizeli stopien empatii - twardo zajmujemy stolik i zamawiamy talariny verde; cokolwiek to znaczy. i nie mala niespodzianka, bo potrawa okazuje sie byc wysmienita pasta ze szpinakiem i pesto. palce lizac! nasze brzuchy sie raduja, a w zylach zamiast krwi plyna endorfiny. cale kaskady endorfin! pani kucharko-kelnerka widzac nasza radosc zmiekla odrobine, a na jej kamiennej bezwzglednej twarzy pojawil sie usmiech...

dzien drugi wypadl w niedziele. standardowo spacerujemy po ulicach, tych wiekszych tłocznych, usianych licznymi sklepami i kamienicami w stylu kolonialnym, ale i mniejszych wyludnionych, czesto gownianych i smierdzacych ;) czujemy sie stosunkowo pewnie, w koncu juz tu bylysmy i miasto nie jest nam zupelnie obce. o limie slyszalam rozne opinie. niektorzy piali z zachwytu, inni pozostawali calkowicie obojetni, a jeszcze inni zupelnie zdegustowani. w tym miejscu przypominam sobie nasz pierwszy dzien... 3 miesiace temu faktycznie nie zrobila na nas wiekszego wrazenia. ale jak sie okazuje z kazda kolejna wizyta zyskuje; i to sporo. o ile drugiego razu z minusa wyszla na zero, o tyle trzeciego -aktualnego - na zdecydowany plus.

niedziela to uliczna fiesta. fista dla oka i brzucha. wszedzie kramiki z pamiatkami, budki z jedzeniem, uliczni grajkowie przygrywajacy na rozstrojonych instrumentach. bladzimy w tym labiryncie uciech dla ciala i ducha, i tak mija jedna godzina, druga, trzecia... wieczorem trafiamy na glowny deptak, cos ala swidnicka we wro. mamy szczescie, zaczely sie zimowe wyprzedaze. zagladamy do jednego sklepu, a tam calkiem fajne ciuchy i w dodatku za grosze. ogromne kosze wypchane dziesiatkami bluzek, spodnic, spodni, kurtek... wprawdzie nie nalezymy do wyprzedazowych hien cmentarnych (w sensie nie przepadamy za robieniem zakupow, wiem wiem ciezko w to uwierzyc), ale shoppingowa atmosfera udzielila sie nawet nam. a wiec zaczynamy zabawe, przekopujemy sterte szmat i wylawiamy prawdziwe perly :)

obkupione po wsze czasy, wracamy do 'olsnionego' hostelu.

poniedzielek
odwiedzamy hurtownie jubilerska, gdzie artezano zaopartuja sie w towar. ceny smiesznie niskie, ale to akurat nas nie dziwi. wybieramy pierscienie mocy, korale, kolczyki i takie tam bibeloty. lecimy dalej. cel - hamaki. w calej limie sa dwa miejsca gdzie mozno je znalezc (ponoc). problem polega na tym, ze lima jest ogromna, ale.. jestesmy dobrej mysli, na pewno je znajdziemy. idziemy piechota w kierunku dzielni, powiedzmy tej gorszej, do ktorej rzadko kiedy zapuszczaja sie turysci. ale co to dla nas, przeciez czujemy sie jak swoje. jedyny element zdradzajacy tozsamosc to biale dredy syli. taki szczegol;)

w koncu docieramy do sklepu rybackiego, hamaki na stanie, ale tylko takie z dziurami. nas interesuja z plotna. ciesniemy dalej. nic nic nic. NADA. syla dochodzi do wniosku, ze moze cos jej sie pokrecilo, bo niby czytala na necie z limie jest mnostwo tanich hamakow. po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, ze to pewnie w la paz, a nie w limie. na pocieszenie zagladamy do chinczyka i pochlaniamy ogromna porcje wyczesanych talarinow, z wyczesanymi warzywami, miesem i sosem sojowym. czy tylko nam jedzenie sprawia tyle radosci? :)

toczymy sie po chodniku jak dwie kulki. kulamy sie. w drodze zahaczamy o mercado, gdzie kupujemy kilka worow lisci koki, z ktorych mozna zaparzyc herbe. rodzina i znajomi powinni sie uccieszyc z takiego praktycznego suveniru, ale nie jestesmy przekonane, czy aby na pewno sa legalne w europie.

wieczorem ostatni spacerniak po ulicach limy. poznajemy Julio, peruwianskiego rastamana, ktory dodatkowo jest przewodnikiem i oferuje swoja pomoc. niestety brak czasu, za 10 godzin musimy byc na lotnisku. ale milo z jego strony, wymieniamy sie mailami i usciskiem dloni. wracamy do pokoju, zacznamy pakowanie. gora rzeczy, pamiatek, jedzenia. ledwo udaje sie zapiac plecaki, zupelnie tak samo jak przed wyjazdem z polski. ostatnia noc, ostatni sen, ostatni prycznic. melancholia nas ogarnia...

wtorek
jestemy gotowe do wyjscia. wyskakuje na moment przed hostel by kupic kilka fajek marki inca. rozgladam sie na prawo i lewo, a tam kto? julio, tym razem zmototryzowany, oferuje podwozke na lotnisko:)))) tak po prostu przyjechal, bez zapowiedzi. jaka niespodzianka:)) zatem pakujemy graty do auta i w droge.
ostatnie momenty.... lza kreci sie w oku...

check in.... zajecie miejsc w air comet... rzut oka na lime z lotu ptaka...

KONIEC!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
go/
go/ - 2009-10-21 20:53
dzięki, że czytając bloga mogłam być tam z Wami.
:*
 
 
zwiedzili 4% świata (8 państw)
Zasoby: 52 wpisy52 134 komentarze134 394 zdjęcia394 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
11.05.2009 - 25.02.2010