Po mega mroznych salarach i pustyni w koncu cieplo) ohhhh tak. minus 20 moze dac niezle w kosc. Moze cieplo to za duzo powiedziane, bo noce ciagle chlodne ale w porownaniu z salarami...raj na ziemi.
Tak wiec ladujemy w przepieknym kolonialnym miasteczku okolo godziny 21ej. Oczywiscie z malymi przygodami, ale przeciez do tego zdazylysmy sie przyzwyczaic, najwazniejsze ze nie zgubil nas autobus, my nie pomylilysmy niczego, ani nie wprowadzono nas w blad przy wyborze do ktorego pojazdu wsiasc. Jedynie malenka obsuwka w czasie gdyz okazalo sie ze blokady na drogach i autobusy nie mogly dotrzec planowo do celu. Wyrzucono nas zatem w miasteczku Potosi i kazano przesiasc sie do innego pojazdu. Wszystko mialo pojsc gladko i szybko, skonczylo sie na ponad 2godzinnym czekaniu na przerazajacym zimnie. No coz...
Trezba tu wspomniec ze droga z Uyuni do sucre jest jedna z najpiekniejszych jakie widzialam. Malownicze gory, krajobrazy zapierajace dech.
Dojezdzamy w koncu. Biel dookola i czystosc, co nie zawsze towarzyszy Boliwii. Hostelik, pubik, kolacyjka i ... zatrucie zoladka. Paula szczesciara nic nie zjadla a ja pokusilam sie na wyborna kanapke, ktora byla z mieskiem lamy. Nie wszystkim to szkodzi ale moj, coraz wiekszych rozmiarow zoladeczek absolutnie nie toleruje tego pysznego i "zdrowego" mieska. Juz po raz drugi zalatwilam sie na calego. Tym razem zapomnialam zapytac kelnera co to za miesko, po konsumpcji zorientowalam sie ze to ta sama "trucizna" dla mnie, ktora wykonczyla mnie na kilka godzin na salarach. Badz co badz wieczor wyborny. Nastepny poranek ciut gorzej gdyz brak apetytu i ogolnie slabosc. Nic nam jednak nie przeszkodzi w zwiedzaniu konstytucyjnej stolicy Boliwii. Najbardziej oczarowane kolorowym targowiskiem i najpyszniejszymi owocowymi salatkami swiata, postanawiamy uczcic udany dzien wieczornym drineczkiem i partyjka kart. Trzeba zabic potwora w moim brzuchu boliwijskim "czyms" mocniejszym niz piwko. Nasz hosteli sliczny, z patio niczym w hiszpani. Wystawiamy stolik, krzeselka, pyszne trunki i karty. Po godzinie przylacza sie do nas grupka francuzow i ekwadorczyk. Spokojna partyjka przeradza sie w wesola miedzynarodowa imprezke. W miescie odbywa sie dzien przyjazni wiec mnostwo mlodych ludzi bawii sie w klubach i pubuch, czego doswiadczyli wszyscy oprocz mnie, gdyz zoladeczek nie pozwolil mi wyjsc w podboj miasta noca. Odbilam sobie to nastepnego dnia)
Ciekawym doswiadczeniem byla wyprawa na cmentarz. Wygladal niczym park, z palmami i piekna roslinnoscia. W budynkach gdzie znajdowaly sie , jak przypuszczam trumny, byly okienka z fotografia zmarlego, czesto kieliszkami, zabawkami, jesli bylo to dziecko lub...coca cola.
Trzy dni w malowniczym miejscu mijaja za szybko. W dzien wyjazdu poznajemy grupke boliwijskich raperow, ktorzy zapraszaja nas na swoj wieczorny koncert. Jaka szkoda ze dzis wyjezdzamy...
(p)
update imprezowni, ktora syla przespala.
opis bogaty w tresc raczej nie bedzie, bo jak ma byc bogato skoro pamieta sie niewiele haha:) nie nie, tak dobrze nie bylo. haha w sumie bylo jeszcze lepiej :))))
najpierw udajemy sie do knajpki zrobionej na styl europejskich, rekomendowanej w lonely planet. gringo pelno, ale i miejsocwych mozna bylo spotkac. piekne boliwijki na wysokich szpilach, krotkie miniowy, glebokie dekolty, a ograbisz wierzga w sandalach, szarych skarpetkach i dresowych spodniach. hahaha bezcenne ;))
bawimy sie do 2 i ku naszemu zaskoczeniu impreza dobiega konca, barman zapala swiatla i wszystkich wyprasza.. co za dziwne zwyczaje, mysle sobie? nas to nie zniecheca, zgarniamy kilku boliwijczykow pokolenia pop kultury i poszukujemy miejscowy na after party. po 20 min natrafiamy na sodome i gomore , a moze i sodomie i gomorie, czyli miejsca do ktorego chadzaja absolutnie wszyscy lokalni. widoki jak z dirty dancing, gorac i cza cza
bawimy sie, bo przeciez trzeba obcowac z kultura zeby ja poznac haha
powrot i niespodzianka w hostelu bo pan portier nie chce mnie wpuscic. uwaga, ograbisz zaczyna mowic po hiszpansku i nawet sie dogaduje:)
(a nastepnego dnia ten sam portier byl nawalony o 7 pm i podpijal nasze sangini z kielona pozyczonego od osoby 3, a moze i 4 albo 5:))) co za kraj, co za raj ;))
jedno sprostowanie. kielony i pochodne im historie dzieja sie po to by zabic potwara w naszych zoladkach ;)))
wieczor drugi to standardowo befor party w naszym hostelowym patio i gogo na miasto. tym razem dolaczamy sie do grupy anglikow ( a moze i szkotow?) i ladujemy w pubie, gdzie mial sie odbyc koncert jazzowy. finalnie jazz okazal sie boliwisjkim folko popem, co do gustu jednak nam nie przypadlo.
i takie tam hece ;)