tak wiec jedziemy z Arequipy do Puno, tam szybka przesiadka w nocy, bardziej nad ranem o 5, w kierunku Copacabana.
Zasypiamy smacznie w autobusiku, pozawijane w nasze mega spiworki, bo pizdzi okrutnie, zadowolone ze nie musimy kupowac noclegu w Puno tylko prosto do celu. Po dwoch godzinach wszyscy wychodza z autobusu, my zaspane i zakrecone zrozumialysmy ze jest jakies muzeum i dlatego robimy przystanek, zeby ludziska sobie poogladali. Ja oczywiscie stwierdzilam ze chyba sa nienormalni zeby tak wczesnie rano isc do muzeum, wiec nigdzie sie nie ruszam. Ale wychodza wszyscy.ok... cos nie gra. okazuje sie ze strajki na drogach i nijak nie mozna sie dostac do Copacabany, wiec kierowca musial zawrocic i utknelysmy w Puno. Znalazlysmy przyjemny hostelik, przespalysmy sie 2 godzinki i ruszamy na miacho. Slonko grzeje, przyjemnie...Znajdujemy kafejke ichnia, taka nieturystyczna, czyli to co lubimy, i TA kawa. myslalam ze wyskocze ze skarpet z zachwytu. Chyba nigdy nie pilam tak dobrej. Podana dziwnie, bo najpierw szkalnki z mlekiem i odrobina wody a obok tego sloik z kawka rozpuszczka, ktorej normalnie nie lubie, ale tutaj bardzo mile zaskoczenie, cudna byla. Dziwne , ale w Peru ciezko znalezc kawe, chyba nie pija jej tak namietnie jak my.
Nastepnie spacer wzdluz jeziorka Titicaca, dochodzimy na mega odludzie, kupuje browarka i relaks na maxa. Piwko tutaj nie jest takie tanie, wychodzi mniej wiecej tyle co w polsce, albo i drozej.
Ale za to wodeczka daje rade, nazywa sie Pisco Sour i kopie okrutnie.
Mialysmy okazje sprobowac jej w dwoch knajpkach. Wchodzimy do ostatniej a tu jakies tance przebierance. Peruwianska kapelka wywija na scenie, nie wiem czy byly to tance i stroje ludowe, ale ogolnie smiechu co nie miara, moze czasem przesadzalysmy z Paula, no ale coz...moze to wina tego pisco...