pierwszy dzien w peru uplynal dosc intensywnie. zalozenie bylo takie, zeby spedzic 24 h w limie i ciut wypoczac po dwunastogodzinnej telepawce w air comet. niestetety miasto nas nie urzeklo, a ceny noclegow nie zachecily, co zaowocowalo spontaniczna decyzja - jedziemy prostu do pisco.
o 8 rano wymienilysmy kase na ihnie sole, zakupilysmy trzy buleczki w przydroznym kramiku i posiedzialymsy chwile na glownym placu. pierwsze sniadanie stosunkowo egzotyczne - bulka z awokado i sola, troche jak rozwodnione jajko bez majonezu. druga opcja z czyms pomaranczowym jak marchewka, smkowalo dziwnie, ponoc miejscowe warzywo z rodziny ziemniakow, i trzecia, nasza bulkowa faworytka, ze szpiakiem i jajkiem, ociekajaca ciut tluszczem. zapilysmy wszystko super slodka herba z miodem i cytryna, a nastepnie pognalismy na dworzec autobusowy.
w miedzyczasie syla wyhaczyla tanie fajki za 3 zl, wiec plan z rzuceniem palenia legl w gruzach. ja z kolei wode mineralna i male orzeszki, na ktorych sprzedawca oszukał mnie na kilka soli. coz, zycie nie rozpieszcza.
a poza tym na tle tych wszystkich kolorowych pieknych ludzi wygladamy jak kosmitki.
ok, siedzimy w busie i cisniemy do pisco
krajobrazy niesamowite...wszedzie piach, mlga, slumsy, rozklekotane imitacje domkow. totalny szok. widoki jak z filmow dokumentalnych. nawet u cejrowskiego nie widzialam takiego burdello bum bum. ale powiem wam szczerze, te widoki nas urzekly i poruszyly bez reszty. absolutnie niewiarygodne i smutne zarazem, ze ludzie moga zyc w takich warunkach. i zyja, i maja sie jakos
ok, jestesmy w pisco. kilka km przed, morze slumsow i totalny bajzel. wysiadamy na calkiem schludnym u ogarnietym placu. wbijamy do pierwsze hostelu, tam krotka negocjacja, ktora w rezultacie wcale negocjacja nie byla, bo nasza gospodyni naciagnela nas na koszta. a takie mocne bylysmy, tak dobrze przygotowane, mistrzynie teori - caro para mi caro, wszystko caro. i jak sie skonczylo? przewalismy kase na nasze pierwsze wloscia:) ale nie za byle co, uwaga - mamy pokoj z lazienka i ciepla woda i tv (i nawet balkonem!). wlasciwie nie wiem po co nam to telewizor, ale przynajmniej jest gniazdko, co w polaczeniu ze zlodziejka daje niesamowite mozliwosci w postaci czterech kontaktow.
ale nie kontakty przyprawiaja nas o stan totalnego podjarania, w ktorym aktualnie sie znajdujemy. po 15min wylazlysmy na miacho, a tam cala masa dziwacznych, malych samochodzikow, wlassciwie motorow przerobionych na riksze, pipczacych wciaz i na okraglo. zero ladu i skladu, totalny chaos. wszystko wyglada jakby bylo niedokonczone, ale jakos funkcjonuje. jak to mawia syla, wszystko jest w pipą (akcent francuski), ale kupy sie trzyma:)))
i o to naszym oczom ukazal sie widok niezwykly - wielki targ - w pipą oczywiscie;))
w pipą swiezo ubite kuraki ze sterczacymi giczalkami, w pipą owalne pomidory, dziwaczne owoce, masa turlajacych sie ziemniakow, marchewek, grochu i fasoli. smrod, brod, ale ma to taki urok, ze opisac sie nie da.
zakupilysmy na kolacje i nastepny dzien wojazy mega porcje owocow i warzyw, co wynioslo nie wiecej jak 2 zl. zyc nie umierac, a raczej pochlaniac i rosnac haha
dobra misiaki, jestesmy zmeczone i smierdzimy
czas cos zjesc i wypic polska wodke z peruwianska limonka. na odkarzenie wirusow bakteri i grzybow.
mamy fun
foty soon