Geoblog.pl    pograbisz    Podróże    ameryka poludniowa 2009-2010    kolumbijska ziemia obiecana!
Zwiń mapę
2009
18
sie

kolumbijska ziemia obiecana!

 
Kolumbia
Kolumbia, Taganga
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19944 km
 
ogloszenie drobne: aktualnie przesiadujemy w Kolumbii, od jutra 2 tyg plazowania wiec internetu brak. relax mode on, dostep do netu ograniczony, komorki no funcciona, odezwiemy sie za jakis czas.

sciski piski wegorz sliski!

update
taganga wygrala plebistyt na najlepsza miejscowe sur america ever

mala rybacka wioska polozona ok 7 km od turystycznego miasteczka santa marta. trafilysmy do niej calkiem przypadkowo (z reszta do santa marta rowniez:)) , bo wysiadajac z busa zapoznalysmy jednego goscia z Izralela, ktory planowal spedzic tam kilka dni. jako ze my planow sprecyzowanych nie mialysmy, postanowilysmy zabrac sie razem i tak oto zaczal sie kolejny etap naszego zycia, ktore niewatpliwie mozna podzielic na dwie ery; ere przed taganga i ere po tagandze.

jak wyglada zycie w taganga?
nie znajdziecie tu molo, ani budek z goframi, ani kuriozalnych suvenirow, nie ma tez amerykanskich kreconych lodow, czy wieczornego lansu jak na deptaku w sopocie.
nima chodnikow, nima plaz z bialym paskiem, nima hoteli ****, nima basenow...
(bardzo zachecajace, nieprawdaz?:))

co w zamian?
main street, lokalna aleja gwiazd o szerokosci 3 m, dlugosci moze 60m. a przy niej trzy sklepy, z czego jeden typowo nocno imprezowy ze schodkami przed frontem, na ktorych mozna bylo spedzac czas z butelka ziemnego piwka. a na schodkach rezydenci w postaci lokolanych artezano dziergajacych przepiekna bizuterie oraz my - gringo ze wszystkich stron świata ( w tym i z polski, a jakze).
i tak sobie wszyscy spedzali czas, raz na schodkach, raz na murku przy plazy, raz na plazy, albo u chichiego w hostelu, gdzie w powietrzu unosila sie buena energia.

ale po kolei
przygod za wiele nie przezylysmy, wlasciwie kazdy dzien wygladal podobnie. no bo co mozna robic na wsi? otoz wyobrazce sobie, ze wszystkie wioski swiata, niezaleznie od szerokosci i dlugosci geograficznej, charakteryzuja sie wspolna cecha - sa mele i zazwyczaj nie ma co w nich robic:) nam, mieszczuchom z krwi i kosci, bardzo odpowiadal taki uklad, wrecz uwielbialysmy robic NIC w naszej uroczej taganga:) i tak o to kazdy dzien witalysmy pobudka w okolicach poludnia (chetnie spalybysmy dluzej, ale zar tropikow uniemozliwial gnicie w lozkach). po przeciagnieciu, ziewnieciu i przywdzianiu klapkow, przychodzila kolej na szybki shoping w spozywczaku na rogu. szybki - nieszybki, najczesciej wzbogacony o dialog z panem zza lady, ktory kazdego poranka pytal skad jestesmy, czy mamy narzeczonych i czy wszystkie polki sa tak piekne jak my ;) viva polonia! viva colombia! viva jajecznica z pomidorami!

hmm... z tymi jajkami to bywalo roznie. bo wiecie, bardzo trudno wystac nad buchajaca ogniem kuchenka, kiedy z nieba leje sie 40sto stopniowy zar. ale jak syla mawia, sniadanie to najwaznijeszy posilek dnia i niezaleznie od warunkow atmosferycznych, politycznych i kazdych innych, trzeba je zjesc i koniec. dalysmy rade tyle razy, to jajkom nie damy? (pytanie retoryczne)

ok, czas na prysznic. w sumie sama nie wiem po co te ceregiele, skoro po 2 minutach czlowiek na nowo zlewa sie potem. szybko, szybko bo szkoda slonca. zaopatrujemy sie w plazowy niezbednik, tj gacie (to moje nieokrzesanie;)), kremix, materac pod pache i goł. a na plazy? spedzanie czasu. rozmawianie z ludzmi, plywanie w lazurach, przyjmowanie ofert malzenskich, przewracanie sie z boku na bok. chcialabym napisac cos bardziej ambitnego, ale obawiam sie ze rum wyzarł mi pol mozgu i juz nigdy nie bedzie mnie stac na... haha, zartowalam mamo ;)

dobrze, niech będzie cos ambitnego.
paulina ograbisz, corka elzbiety i adama, lat 23, wzrostu sredniego, wagi... odpowiedniej, zrobiła kurs nurkowania:) opcja pojawila sie niespodzienie, pod wyplywem rozmowy z radziem - niemcem polskiego pochodzenia, pfffu, polakiem który od urodzenia mieszka w niemczech, o tak mialo byc. jak zaplanowalismy, tak wykonalismy. punkt 9 dnia nastepnego (uwierzcie, nie latwo wstac o tej porze) stawiamy sie w diving center (cale 2 metry od mojego hostelu, szmat drogi, mowie wam). chlopaki mierza sprzet, wskakuja w kombinezony idealnie dopasowane do ich umiesnionych młodych cial ;), ja ogladam film instruktazowy. ogladam go jednym okiem, drugim zerkam za okno, trzecim na kubek jogurtu, a czwartym na chlopakow w super dopasowanych piankowych ciuszkach;) dobrze, ale wracaajc do filmu, bo to istotny punkt mej edukacji. hmm... jakby to powiedziec, rozumiem z niego niewiele. ale jestem dobrej mysli, bo niby co trudnego w oddychaniu przez ustnik z rurka i machaniu nogami na przemian? dalam rade jajkom, a nurkowaniu nie dam? (pytanie retoryczne)

nie minela godzina, wyruszylismy w pelne morze. tylko ja bylam poczatkujaca, dlatego wpierw wysadzono mnie wraz z indtruktorem przy niewielkiej zatoczce oddalonej o 15 min od taganga. ok, zaczelo sie. ograbisz ma problem z zalozeniem pletw, nie mowiac o zlapaniu zwyklej rownowagi. rzuca mna na prawo i lewo, adrenalina wzrasta. pan instruktor z 30-to letnim doswiadczeniem i niespotykana cierpliwoscia do tzw opornych uczniow (czyli mnie), dokladnie tlumaczy jak wszystko dziala. oczywiscie po hiszpansku:) wykonujemy podstawowe cwiczenia, niby banal, a jednak sprawiaja mi trudnosci. jak to mozliwe zeby oddychac pod woda i sie nie utopic mysle sobie...? moze w innych warunkach, powiedzmy bardziej sterylnych, np na basenie, byloby latwiej, ale tam na zywca, wsrod fal i pradow wszystko wydawalo sie nad wyraz trudne. sam motyw oddychania pod woda, przelamania bariery leku, bo przeciez to cos nienaturalnego, sprawil mi najwiecej klopotow. serce lomocze, cisnienie wzrasta, aha jestem pod woda! wciaz mysle o wyronaniu oddechu i wrzuceniu na luz. z kazda minuta swobodniej i pewniej. w koncu mam 'czas', na obserwowanie tego co wokol mnie. piekne kolorowe rybki, ukwialy, korale, zupelnie inny swiat. jest fantastycznie! (do czasu). pan istruktor wpadl na genialny pomsyl, zeby zamienic sie ustnikami pod woda, ot takie cwiczonko. ja macham rekami i kiwam wymownie glowa - NIE ma mowy, panie! niestety bezskutecznie. zatem zamieniamy ustniki, staram sie szybko wykonac czynnosc, rach ciach, pierwszy odlozony, drugi na swoim miejscu, biore gleboki oddech i......?? zamiast tlenu wciagam wode! paaaaaaaanika! jestem 10 m pod powierzchnia, zycie mi smignelo przed oczyma niczym film na szybkim przewijaniu, i coooo teraz???? ty glupia, nurkowac ci sie zachcialo!- mysle sobie. wrzucam piątke i cisne ku gorze najszybciej jak sie da. uszy pekaja, cisnienie gwalci bebenki, ale macham nogami bo brak tchu. w koncu jestem na powierzchni, huraaa jak cudownie zaczerpnac swieze powietrze... no i tyle, still alive

w tym miejscu mala dygresja pod tytulem 'niedziela'
niedziela to dzien bardzo wyjatkowy. co tydzien miekszancy taganga wystawiaja swoje sprzety audio, tj ogromne glosniki xxl, plazmy, technicsy i puszczaja muze na maxa. kolumbijska, latino, salse, rumbe, disco, wszystko. kazdy cos innego, kto glosniej ten lepiej. to taki maly oksymoron, bo domy wygladaja bardzo ubogo, czesto odrapane, sypiece sie dachy, wybite szyby. ale za to jakie wyposazenie:)

dygresja nr 2 pod tytulem 'ludzie taganga'
Chichi
wlasciciel przybytku o nazwie takiej samej jak jego imie. do Chichiego trafilysmy dopiero po kilku dniach, a dokladnie po powrocie z parku Tyrona. Chichi i jego buuuuena enerchiiija przyciagala ludzi rownie odjechanych jak on sam, co w rezultacie owocowalo wysmienita ekipa zamieszkujaca hostel. u Chichiego moze i nie bylo klimatyzacji, ale podejrzewam, ze nawet z nia temepertura siegala by zenitu, bo wszyscy byli niezle pogrzani ;)
Chichi raczej rozmowny nie byl, a z wygladu przypominal starszego mexykanca z wielkim ciemnym brzuchem i dlugim wasem pod nosem. szwedal sie z kata w kat i pilnowal interesu. z drugiej strony nie bylo czego pilnowac, bo atmosfera w hostelu iscie rodzinna: otwarte pokoje, kazdy mogl sie odwiedzac. zero stresu, zeru trosk, lezenie na zimnych kaflach podlogi, bujanie w hamakach, gotowanie wspolnych posilkow, palenie papieroskow i opowiesci o zyciu. jako, ze u chichiego mieszkali prawie sami artezano, czesto relaksowalysmy sie przy akompaniamencie gitary, flecikow i innych muzycznych wynalazkow. przyjemniacko, co? (pytane retoryczne)

horhe i kurvello
tzw starszyzna taganga, stali bywalcy schodow przy main street. za dnia i w nocy wciaz pod wplywem aquarientez. przesympatyczni, kochani, zabawni i wyluzowani. wszyscy ich znaja i oni znaja wszystkich. spedzaja czas bezstresowo w swojej kochanej kolumbii.
kurvello z zawodu protetyk. z powodu braku pracy i ciezkiej sytuacji ekonomicznej w w latach 90 przekwalifikowal sie na degustatora tanich trunkow. horhe, z zawodu historyk i dziennikarz, z powodu braku zatrudnienia rowniez wyladowal z butelka w dloni. przykre, bo goscie maja potencjal... ale zyja sobie i maja sie dobrze. buena energia for ever

artezano
grupa kilkunastu osob, artystow z roznych krajow ameryki poludniowej. zjechali do taganga krecic swoje male jubilerskie interesy. spedzilysmy z nimi prawie 2 tyg, co wystarczylo by zzyc sie i tesknic. tak, brakuje nam przyjaciol z taganga, z naszej alei gwiazd, spod sklepu i z disco mirador - jedynego disco w taganga, z muzyka niskich lotow, ale towarzystwem wyborowym;)
na dniach wgramy zdjecia, poznacie ich troche lepiej

polowa populacji taganga to turysciaki, z czego 70 procent to ludzie z izraela. izralelisci i polacy maja podobne temperamenty i sklonnosci do nalogow, a poza tym zarowny my jak i oni wiemy co to dobry joke. moze dlatego tak dobrze sie dogadywalismy.
chlopaki guapos(!), dziewczeta lindas. zycie jak madrycie

dygresja nr 3 o nazwie 'koncert zyczen'
pozdrowienia dla Boba z Australiii ktory defacto pochodzi z Polski
dla Dora z Izralea,
dla Diego brasilejro,
dla Radzia i Gila, dzieki za najlepsze beach party ever i nocne poszukiwanie krabow w dzungli
dla Hernana z Argentyny - do zobaczenia za rok w buenos aires
Davida, Andreasa, Adresa, Fernando, Alexa, siostry Jimiego Hendrixa i reszty ekipy
artezano

bardzo glupia ta dygresja bo oni przeciez nie rozumieja po polsku. (syla, wrzuc wersje english jak znajdziesz wolna chwile)

i na koniec wzruszajce wyznanie...
az glupio sie przyznac, ale tesknimy strasznie za nasza taganga. zakrecila sie lezka przy ponownym przekraczaniu granicy z ekwadorem... kolumbia to milosc od pierwszego wejrzenia; atmosfera, piekne miejsca, wspaniali serdeczni ludzi. steerotyp o kolumbii niebepieczniej i dzikiej mozna spokojnie wlozyc miedzy bajki, nic bardziej mylnego!

plan jest taki... wracamy za czas jakis i otwieramy nalesnikarnie. w taganga przy plazy kolo naszego murku :)

Taganga, Colombia... bye bye me amore!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (19)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
Roszkulec
Roszkulec - 2009-08-19 20:48
Roszkulec prosto z London brakuje tylko naszej krwiozerczej fretki:D no i nastepny rozdzial zycia...
 
kaja
kaja - 2009-08-26 15:00
to miłego plażowania :)
 
pola
pola - 2009-08-29 23:24
pola, syla - nadrobiłam zaległosci. przeczytałam/prześledziłam wszystko. pełen podziw/fascynacjia/i tęsknota. niesamowicie! spotkałam się z ewką w ostródzien na fest. bedzie w pazdzierniku we wro - mysli o tym wspólnym czasie niech was przyprowadzą tutaj z usmiechem, a poki co korzystajcie do konca!!
 
 
zwiedzili 4% świata (8 państw)
Zasoby: 52 wpisy52 134 komentarze134 394 zdjęcia394 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
11.05.2009 - 25.02.2010